Recenzja filmu

Prometeusz (2012)
Ridley Scott
Noomi Rapace
Michael Fassbender

Jak się nie ma, co się lubi...

"Prometeusz" Ridleya Scotta to nie jest dobry film. Nie jest to też film zupełnie zły i mogłabym na tym zakończyć, ale nie mogę "Prometeusza" podsumować w tak zwięzły sposób. Nie będę się długo
"Prometeusz" Ridleya Scotta to nie jest dobry film. Nie jest to też film zupełnie zły i mogłabym na tym zakończyć, ale nie mogę "Prometeusza" podsumować w tak zwięzły sposób.

Nie będę się długo rozwodzić nad tym, że "Obcy - 8 pasażer Nostromo" i że "Łowca androidów", bo tylko za te dwa filmy Scott zasłużył u mnie na wiecznego Oscara i nawet "G.I. Jane" tego nie zmieni. Wszyscy wiemy, że dawno temu Ridley Scott był jednym z gigantów kina sci-fi i mimo paru późniejszych potknięć utrzymał tę pozycję do dziś. Niestety, "Prometeusz" nie dorównuje chlubnym osiągnięciom reżysera z lat 70. i 80. Co obrazuje nam jasno, że dobry film to nie technologia 3D i kilka znanych nazwisk na wielkim billboardzie, ale przede wszystkim dobry, spójny scenariusz, oraz maksymalne wykorzystanie możliwości wszystkich osób obecnych na planie.

Nie zamierzam również rozwodzić się nad fabułą filmu, bo superprodukcję Ridleya Scotta obejrzał już chyba każdy. Jednak gwoli przypomnienia: grupa naukowców badających początki rasy ludzkiej wybiera się w podróż kosmiczną na planetę, gdzie prawdopodobnie może się mieścić kolebka ludzkości. I właściwie tyle można powiedzieć o tym filmie na pewno. Bo wydaje się, że reżyser zakreślił luźne ramy, w których zostali umieszczeni aktorzy i scenarzyści, a potem porzucił ich nagle z garścią niejasnych wskazówek. Luki w scenariuszu, przerost formy nad treścią oraz widoczny chaos na poziomie koordynacji poszczególnych elementów, sprawiają, że film nie powala na kolana. Jakby Scottowi zabrakło mocy, której potrzeba do realizacji tak olbrzymiego przedsięwzięcia, jakim jest przecież "Prometeusz".

Istnieją jednak dwa powody, dla których warto obejrzeć ostatnią produkcję Scotta. Są to Michael Fassbender (który zresztą ostatnio czego się nie dotknie, to zamienia w złoto, wspomnijmy choćby głośny "Wstyd") i Charlize Theron, której kreacja w "Monster" z 2003 roku, uświadamia z jakim talentem mamy do czynienia, mimo że wszyscy chętnie by o tym zapomnieli sprowadzając tę bardzo dobrą aktorkę do poziomu blondyny o pięknych, niebieskich oczach, która wedle najlepszych filmowych tradycji powinna tylko "ładnie wyglądać".

Fassbender i Theron obronili się aktorsko dlatego, że mają warsztat aktorski i inteligencję, których "Prometeusz" nie był niestety wart. Fassbender stworzył od podstaw genialną kreację robota o imieniu David, pięknie łącząc chłód i elegancką precyzję cyborga z tęsknotą za człowieczeństwem, wzruszającą próbę imitowania ludzkich zachowań wzorowanych na bohaterach czarno-białych filmów z lat 30. Widać, że aktor włożył w tę rolę maksimum pracy, wiedzy i pomysłów na to, jak ukazać na nowo znaną nam już skądinąd postać androida na usługach ludzi czasem mniej czułych niż maszyna i znakomicie uwypuklił tragizm tej postaci. Właściwie prawie każda scena z jego udziałem jest udana, ale nie można zrobić dobrego filmu opierając go wyłącznie na barkach jednego, choćby rewelacyjnego aktora.

Charlize Theron zaś świetnie zagrała silną, zimną kobietę miotaną sprzecznymi uczuciami wobec ojca, który ceni ją mniej niż niejako "przybranego syna" Davida.

Trzecim aktorem, którego możliwości można było wykorzystać, jest Sean Harris, którego wcześniej mieliśmy szansę docenić w trylogii "Red Riding" z 2009 roku oraz w miniserialu "See No Evil: The Moors Murders", gdzie znakomicie zagrał seryjnego mordercę Iana Brady. W "Prometeuszu" Harris dostał fatalnie napisaną rolę bez potencjału i po prostu przykro było patrzeć na geologa Fifielda zmierzającego ku rychłej śmierci, która spotkała go, gdyż był on bardzo niemądry.

Noomi Rapace nie sprawdziła się w roli Elizabeth Shaw, a miała to być przecież wiodąca postać w filmie. Okazało się, że tak jak mina zbuntowanej pięciolatki nie schodziła z jej twarzy przez całą trylogię "Millennium", tak w "Prometeuszu" na jej ustach cały czas błądzi dobrotliwy uśmiech chwilami zamieniany na marszczenie czoła sugerujące wytężony proces myślowy.

W tle przemykają aktorzy drugo- i trzecioplanowi, których jest wielu, ale nie bardzo wiadomo po co oni tam właściwie są.

Nie widzę też powodu, dla którego do roli Petera Weylanda - sponsora całej tej kosmicznej wyprawy, zaangażowano stosunkowo młodego aktora - Guya Pearce, znanego z pamiętnego "Memento". Tak jakby roli starca we współczesnym kinie nie mógł zagrać starzec. Starzy aktorzy według mnie mają znacznie więcej do powiedzenia, niż to się może wydawać.

Muzyka autorstwa Marca Streitenfelda tylko potęguje wrażenie chaosu. Uważam, że "Prometeusz" bez oprawy muzycznej znacznie by zyskał, wygrywając kluczowe momenty właśnie ciszą, a nie "trąbami i smykami" tak ukochanymi przez twórców amerykańskich superprodukcji. I jakże inaczej wyglądałby koniec filmu, gdyby aktorzy nie musieli wygłosić tych kilku doprawdy żenujących kwestii przed ostatnim, samobójczym lotem...

Poza Fassbenderem i Theron na oklaski zasługują kostiumolodzy i spece od scenografii, czy też grafiki komputerowej (bo we współczesnym kinie właściwie trudno te dwie rzeczy rozdzielić), która w dużej części odwołuje się do pracy  Hansa Rudolfa Gigera - głównego scenografa "Obcego - 8 pasażera Nostromo". Jednak nawet spektakularne plenery, świetne kostiumy i dopracowane wnętrza statku Inżynierów nie są w stanie ukryć niedociągnięć "Prometeusza".

Reasumując - wydaje się, że na planie oraz na etapie produkcji filmu, wszystkiego było trochę za dużo, a dostępne teraz, olbrzymie możliwości techniczne przesłoniły autorską wizję Scotta. Przerośnięta forma maskuje historię o tym, jak stary człowiek chce za wszelką cenę poznać tajemnicę nieśmiertelności i spłyca wagę odwiecznego pytania o początki ludzkości.

Na koniec tylko dodam, że komiczna scena aborcji dokonanej przez Elizabeth Shaw w futurystycznym "chirurgicznym automacie", który jest przystosowany wyłącznie do operowania mężczyzn, prawdopodobnie przejdzie do historii kina. I to trochę boli, bo my - pokolenie "Obcego" - chyba do końca wierzyliśmy (mimo ostrzegawczych recenzji płynących zza oceanu jeszcze przed polską premierą) w "Prometeusza", tak jak w czasie Euro 2012 wierzyliśmy w wyjście z grupy naszej drużyny piłkarskiej.

Wiem natomiast, że w sercach wdzięcznych kinomanów już pozostała scena, w której Idris Elba znany z tytułowej roli w świetnym brytyjskim serialu kryminalnym pt. "Luther", w celu zmiękczenia lodowatego serca Meredith Vickers śpiewa fragment piosenki Stephena Stillsa pt. "Love the One You're With".

Ja jednak nie polubię "Prometeusza" tylko dlatego, że jest. Bo dla mnie to za mało.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Prometeusz" to kolejny po prawie trzydziestoletniej przerwie film science fiction Ridleya Scotta i jeden... czytaj więcej
"Prometeusz" reżyserii Ridleya Scotta był zdecydowanie jedną z najbardziej oczekiwanych premier roku... czytaj więcej
Historia stara jak kino – dobry pomysł, zły scenarzysta i reżyser, który nie dostrzega (lub nie chce... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones